Ostatni LIVE na grupie „Od nauczania do uczenia się” dotyczący planu daltońskiego w domu, spotkał się z bardzo dużym zainteresowaniem, szeroką dyskusją i niespotykana ilością komentarzy. Pokłosiem tej wymiany pomysłów, refleksji i doświadczeń, jest dzisiejszy wpis. Autorem tekstu jest mama Zosi, która może być wzorem dla tych rodziców, którym zależy na nauce samodzielności już od najmłodszych lat. To co mnie osobiście ogromnie cieszy to to, że plan daltoński inspiruje nie tylko nauczycieli ale i i rodziców. I to wcale nie chodzi o to, że Helen Parkhurst, chciała uczyć samodzielności małe dzieci w domu, lecz o to, że rozmowa o planie daltońskim z coraz szerszą grupą zainteresowanych daje możliwości dzielenia się różnymi doświadczeniami i pomysłami.[SoR]
Z opowiadań mojej mamy wynikało, że jak się gotuje obiad albo sprząta, to wystarczy posadzić dziecko na kocyku, wysypać zabawki i ma się spokój. I tak to sobie wyobrażałam – moją słodką, spokojną Marysieńkę – dopóki mój mąż się nie uparł i nie dał naszej córce na imię Zosia. No i wtedy się zaczęło…
Już jako niemowlak głośno i wyraźnie domagała się uwagi, jednak schody pojawiły się, gdy panna Zofia zaczęła przemieszczać się na prywatnych nóżkach, zaglądać i wdrapywać się wszędzie i (o zgrozo!) zaczęła mówić. Od rana do nocy wszystko, co tylko robiła mama, „Josia tes” chciała i to chciała „siama”. Zmuszona, zaczęłam ją angażować we wszystko. Zosia ma swój taborecik w kuchni, który przysuwa do szafki kiedy jest czas na pomaganie. Wdrapuje się na niego, teatralnie zakasuje rękawy i jest gotowa na zadania. Na początku były to błahe czynności. Wyciągnięcie chleba z woreczka i rozłożenie kromek na talerzykach, układanie wędliny czy sera na kanapkach, wyciąganie zakupów z torby i podawanie mi, żebym schowała na miejsce, wkładanie miseczek plastikowych do szafki przy opróżnianiu zmywarki czy podawanie mi z miski mokrego prania, żebym powiesiła (bo przecież biedna matka sama nie da sobie rady).
Wraz z wiekiem i nabywaniem nowych umiejętności, poziom trudności wzrastał. Dziś moja 3,5 latka sama, normalnym, ostrym nożem smaruje chleb masłem, robi kanapki, pomaga w każdym obiedzie (panieruje kotlety, kroi fasolkę, obiera jarzyny na zupę, smaruje i zawija naleśniki, lepi pierogi), próbuje odkurzać, wiesza ze mną pranie itd. Jeśli chodzi o obowiązki domowe, chyba nie ma czynności, której by przynajmniej nie spróbowała wykonać. Nie raz przez to usłyszałam, że jestem okropną matką, bo wymagam od dziecka rzeczy ponad jej wiek; że jestem leniwa i zmuszam dziecko, żeby mi pomagało. Tylko, że ja czasami naprawdę chciałabym coś zrobić sama, bez niej. Bo tak szybciej, czyściej i ładniej. No, ale myślę sobie, że to dobrze, że ona chce. Pomijając wartości edukacyjne, kształtowanie samodzielności itd., to jest po prostu czas, który spędzamy razem, rozmawiamy, śmiejemy się i często też denerwujemy na siebie. Moje życie upływa na tym, że ciągle szukam nowych aktywności, niekoniecznie związanych z obowiązkami domowymi, żeby pokazać jej jak najwięcej świata. W weekendy jeździmy do domku dziadków w lesie. Myślę, że kwiatki babci drżą, na samą myśl o tym, jak obficie będą przez Zochnę podlewane. A zaznaczyć trzeba, że mojego dziecka nie zadowalają „dziecięce” akcesoria i półśrodki. Jak robić, to wszystko tak jak dorośli.
Dziadek blednie i broda mu drży, gdy Zosia wybiera się z nim na ryby. Nie łapię z nim wtedy kontaktu wzrokowego, tylko dumna szykuję córkę na wyprawę z dziadziem. Podkreślę, że robaki są słodziutkie i lubi je głaskać, że co 30 sekund zwija dziadkowi wędkę, plącze mu żyłkę i po łokcie upaprana jest w zanęcie. Ale super! Dzięki temu w małym palcu ma budowę ryby (którą notabene przerabiamy również w domu na układance i kartach) oraz zna ich kilka gatunków. Karmnik dla ptaków też wisi na drzewie i babcia musi kupować co weekend 5 kg pokarmu, bo przecież Zosia kocha ptaszki. Zdjęcia ptaków mamy również powieszone w formie girlandy nad jej stolikiem i przy okazji nazywamy poszczególne gatunki. Drzewa? Problemem jest, kto będzie nosił za nią wszystkie skarby, które z nich spadają. Staram się wychwytywać, co w danej chwili ją interesuje i ciągnę temat dopóki widzę, że nie traci entuzjazmu.
A pomysły mnożą nam się same. Za zimno i nie ma jak wyjeżdżać do lasu? To zakładamy hodowlę fasoli
i obserwujemy jak rośnie na domowym parapecie.
Myślę, że za kilka lat nie będzie chciała robić tego wszystkiego. Będzie wolała jakoś inaczej spędzać czas niż z mamą w kuchni czy z dziadkami w lesie. Korzystam więc z tego wspólnego czasu, zaciskam czasami zęby, gdy słyszę jej krzyk „mamo! Ja Ci pomogę!” i pozwalam sobie pomagać. A może będę miała to szczęście, że tak już zostanie na zawsze? I to może kiedyś ja spytam, czy mogę jej pomóc? Może to ona kiedyś będzie chciała mi pokazać świat? Jedno wiem na pewno, za nic w świecie nie zamieniłabym mojej Zośki Samośki! Nawet na najspokojniejszą i najgrzeczniejszą Marysię.
Aleksandra Orlik