Jestem przede wszystkim mamą, mamą dwóch cudownych córek, marzycielskiej Tosi- pięciolatki i szalonej Hani- dwuipółlatki. Przy okazji jestem też nauczycielem w oddziałach przedszkolnych, choć na razie w stanie spoczynku, na wychowawczym.
Ciężko powiedzieć kiedy zaczęła się moja przygoda z planem daltońskim, bo chyba często go stosowałam w ogóle nie mając świadomości, że istnieje. Gdy pojawiły się dzieci, od początku zostawiałam im duży margines swobody w planowaniu swoich aktywności, dzieci z wolnego wybiegu, mogła pójść i dotykać tego co chciała, oczywiście z zachowaniem bezpieczeństwa. Często pytałam i pytam co danego dnia chciałyby robić, w co się ubrać, co zjeść. Czasem śmiałam się, gdy Tosia krzyczała, że założy tylko tą sukienkę, którą sobie zaplanowała, że sama sobie na siebie bat ukręciłam dając jej wybór wcześniej. Swojego planowania próbowałam również na mężu, ale z reguły nie odnosiło to skutku, a teraz wiem gdzie leżał błąd, w tym przypadku, to ja mu planowałam, a nie on sobie.
Gdy pojawiła się Hania, wraz z nią pojawiła się ogromna radość, ale i ogromna ilość zazdrości Tosi, a także kolejne obowiązki, choroby. Gdzieś się w tym wszystkim zagubiłam, moje potrzeby również. Po niecałym roku miałam ochotę wysiąść z tego pociągu, możliwe, że za dużo od siebie chciałam, zamiast usiąść i po prostu być. Był czas na reset i przeprogramowanie życia, zrobienie czegoś dla siebie, czegoś co pozwoliłoby wyjść trochę z domu. Znów miałam plan, jeszcze nie daltoński, ale plan. Szycie na maszynie, potem przyszedł pomysł na studia podyplomowe (Terapia pedagogiczna z pedagogiką daltońską i elementami pedagogiki Montessori), Zumba. W relacji moich córek nastąpiła symbioza, dokładnie wtedy, gdy zauważyłam ją u siebie, w swojej głowie. Bo jak to się mówi, zdrowa psychicznie matka, to i dzieci zdrowsze, że tak to potocznie napiszę. Wiadomo każdy dzień inne nastawnie, ale to był moment gdzie w mojej głowie pojawiło się światełko „ty też istniejesz w tym całym ambarasie”.
Właśnie na studiach dowiedziałam się o planie daltońskim. O ile o Marii Montessori wiedziałam dużo, o tyle o Helen Parkhurst wiedziałam tyle, co wyczytałam w internecie przed pierwszym zjazdem. Na jednym z początkowych zjazdów gościem był Roel Rohner, który opowiadając o planie daltońskim pokazał zdjęcie dziecka jedzącego samodzielnie spaghetti, umorusanego od stóp do głów, wtedy pomyślałam sobie „mam takich zdjęć setki w moim komputerze”. Okazuje się, że dużo założeń planu daltońskiego można stosować wcale o nim nie wiedząc. Na pewno moje dziewczyny były od samego początku przygotowywane do samodzielności. Danie swobody z zachowaniem oczywiście zasad bezpieczeństwa.
Pierwsze w naszym domu pojawiły się różne symbole, oznaczenia pomagające się odnaleźć w przestrzeni- tj. symbole ubranek na szufladach, pierwsze literki imion przy wieszakach w sieni, symbole zabawek na pudełkach, żeby łatwiej było znaleźć ich miejsce przy sprzątaniu. Drugi pojawił się zegar, który niezwykle ułatwił unormowanie czasu na bajkę, pomógł ograniczyć czas porannego krzątania się i ociągania przed wyjściem do przedszkola, a także pozwolił wygospodarować czas dla mnie i moich spraw. Potem poszłam krok dalej i obwiesiłam nasz dom przeróżnymi instrukcjami począwszy od instrukcji mycia rąk, skończywszy na instrukcji robienia ciasta na naleśniki. Najbardziej wzruszającym dniem, był ten w którym po upieczeniu babeczek dyniowych, córka siadła z kredkami i stwierdziła, że narysuje sobie na przyszłość instrukcję. Wówczas sobie pomyślałam TO DZIAŁA!!!
Równolegle z instrukcjami pojawiła się również wizualizacja dni tygodnia, w które starsza córka bardzo szybko się zaangażowała i dosłownie po kilku dniach, pierwszą aktywnością poranną było już przesuniecie magnesu na kolejny dzień. Dzięki temu unikam już ciągłych pytań: kiedy balet, kiedy basen, kiedy sobota, kiedy, kiedy urodziny? Z planowaniem czasu dopiero zaczynamy, ale już widzę duże zaangażowanie obu córek. To co zaplanują daje mi informację na temat ich zainteresowań, a także czego by się chciały dowiedzieć, pokazuje mi co ciekawego im przygotować. Wśród obrazków do planowania jest też telewizor, miałam obawę, że będzie on najczęściej wybierany, jednak myliłam się, ku mojej uciesze. Czas na refleksję staramy się znaleźć codziennie wieczorem, omawiamy wówczas to co danego dnia nam się udało, a nad czym wypadałoby jeszcze popracować. Skupiamy się również na momentach, w których pojawiło się jakieś nieporozumienie, nerwy, kłótnia, staramy się wymyślić sposoby na to, by takich momentów było jak najmniej.
Zmiany jakie widzę już na dzień dzisiejszy to dużo większa otwartość starszej córki, chęć do podejmowania zadań i ich samodzielne wykonywanie, wzrosła jej pewność siebie, poznała dni tygodnia, a przede wszystkim ich rytm, jest w stanie zaplanować sobie czas i spędzić go w bardzo kreatywny sposób. Pomimo moich obaw, co do utrzymania porządku, widzę światełko w tunelu. W ciągu tygodnia w domu panuje względy chaos, bo ciągle coś się w nim dzieje, ale pojawiają się coraz częściej momenty, w których Tosia po prostu zaczyna sprzątać, sama z siebie i robi to bardzo dokładnie. Czekam na ten sam etap u młodszej 😉 Ponadto bardzo często starsza córka pomaga młodszej chociażby w założeniu kurtki, czy butów, a młodsza pomaga starszej w chwilach smutku całusem, słowem otuchy lub przytuleniem, również przypominając o magicznych słowach. „W czym Ci mogę pomoc?”- to jedno z pierwszych pytań padających z ust starszej, gdy młodsza ma jakiś olbrzymi problem. I tu chyba wypada postawić kropkę albo wielokropek, bo wszystko będzie trwało…
W domu Dalton działa, mam nadzieję, że od września pójdzie ze mną również do szkoły.
Kinga Kwiatkowska